Skoro lekarze powiedzieli, że jestem zdrowa, to zdecydowanie postanowiłam zająć się życiem, a nie wynajdywaniem sobie chorób. Grunt to dobre nastawienie! Postanowiłam więc, że nie będę myśleć o tym, że cośkolwiek jednakowoż nie do końca dokładnie słyszę na jedno ucho, a i widzenie mi się zdecydowanie pogorszyło… Czasami jakbym podwójnie widziała… Nie pójdę jednak do okulisty, bo znowu się okaże, że sobie to wymyślam. Lepiej pójdę w góry.
Ponieważ jesień zaczęła się zbliżać do mojego sennego miasteczka dużymi krokami, Rudawy Janowickie wydały się oczywistym wyborem. Ci, którzy widzieli je w październikowej odsłonie zrozumieją, tym którzy ich nie znają, nie sposób odmalować ich barw, zapachu – całego uroku – samymi tylko słowami. Mogę tylko powiedzieć: wybierzcie się tam. I to koniecznie w październiku. Najlepiej, kiedy będzie świeciło słońce.
Szłam więc sobie, szurając nogami zanurzonymi po kostki w bukowych liściach, kiedy uświadomiłam sobie, że coś jest jednak nie tak… Tylko, o co właściwie chodzi? Że dyszę? Że grzeję tyły? I właściwie dlaczego aż tak trudno mi się idzie? Jakoś cholernie ciężkie te liście się zrobiły, czy co?
Kiedy się jednak porządnie skupiłam, wyszło mi na to, że po prostu okrutnie, ale to okrutnie jestem zmęczona i bolą mnie nogi. Stawy? Mięśnie? Kości? Nie miałam pojęcia, ale wiedziałam, że chcę już do domu, a jedyne, o czym marzę, to położyć się na sofie. Chęć natychmiastowego położenia się była tak dojmująca, że już nawet nie próbowałam dotrzeć do zamierzonego celu, ale najkrótszą drogą zeszłam z gór. Gdybym tego nie zrobiła, pewnie położyłabym się na najbliższej kupce listowia.
No i pięknie, nie dość, że hipochondryczka, to na dodatek leniwa. Pokonana nie przez K2 przecież, ale przez niespełna 1000-metrowe góry… Pięknie, po prostu pięknie!
Żeby o tym nie myśleć rzuciłam się w wir pracy. Minęło kilka dni od porażki w górach, kiedy tuż przy mojej firmie pojawiła się wielka reklama: “Nowo powstałe laboratorium oferuje nowatorskie metody badań … bla bla bla… borelioza”. Wśród wielu innych, jak wół reklamowali tam badania na boreliozę.
I chociaż nie kojarzyłam tej czerwonej plamy na nodze z kleszczem, chociaż żaden lekarz nie rzucił hasła “rumień”, chociaż ani jeden nie zapytał, czy aby nie użarł mnie kleszcz, jakaś lampeczka zapaliła się jednakowoż w moim mózgu, coś jakby mi zaświtało… Tak, wiem, teraz wszyscy wszystko wiedzą i są tacy mądrzy, bo mają Internet, ale ja – choć trudno w to uwierzyć – żyłam w czasach przedinternetowych, dla niektórych tożsamych z czasami, kiedy lawa zastygała, kształtując skorupę ziemską. W każdym razie nic o boreliozie nie wiedziałam, dosłownie NIC, oprócz tego, że mogę ją załapać od kleszcza. A ciąg moich myśli był następujący: paproszek pod kolanem, to mógł być kleszcz, jak to był kleszcz, to mam boreliozę, jak mam boreliozę, to muszę zrobić badania, żeby mieć pewność.
Poszłam więc do lekarza, żeby o tym pogadać. Usłyszałam, że mam nie przesadzać, a te badania, to pewno jakieś nowinki, na których prywatne laboratorium chce tylko zarobić, w każdym razie on nie może mi dać żadnego skierowania. Ale ja, choć ani jednej rzeczy, która mi się przytrafiła nie kojarzyłam z boreliozą (ani plamy pod kolanem, która rosła i rosła i w środku stawała się jaśniejsza, a na obrzeżach ciemniejsza, ani “przeziębienia”, ani problemów z “paraliżem” twarzy, ani niedosłuchu, ani problemów z widzeniem, ani bólów nóg, ani bezustannego obezwładniającego zmęczenia) z jakiegoś powodu uparłam się na te badania.
I zrobiłam je. Bez lekarskiego skierowania.
cdn.
Zakleszczona
Brak komentarzy